Wspomnienia z cyklu Mój dawny Wieruszów


Był czas…

Był marzec w 1953r.

Większość wieruszowskich licealistów do szkoły dojeżdżała do Kępna, pociągiem sympatycznie nazywanym „Kogutkiem”, ze stacji Podzamcze – Wieruszów, tej samej na której pół wieku wcześniej, na wakacyjny tydzień a może dwa zatrzymywała się salonka dowożąca na letni odpoczynek w pobliskim Ustroniu Cesarza Niemiec Wilhelma.

Na północno-wschodnim narożniku wieruszowskiego Rynku stała okrągła, zielona, pachnąca wewnątrz tytoniami budka Pana Mocha. Na wschód od niej, tam gdzie dziś mieści się budynek Urzędu Miasta i Starostwa, a po przeciwnej stronie ówczesnego „magistratu” było pole po ściętych jesienią konopiach. Na wschodnim narożniku drogi z Rynku w kierunku Kapliczki, stał słup a na nim głośnik – megafon nazywany „kołchoźnikiem”.

Obok patriotycznych piosenek o budowaniu nowego domu, od czasu do czasu, przez tutejszy radiowęzeł nadawano „magistrackie” komunikaty, które po całym mieście rozgłaszał po wcześniejszym oddzwonieniu „uwertury” solidnym dzwonkiem, „magistracki” woźny z wąsem, Pan Winkowski. Po przeciwnej stronie „kołchoźnikowego” narożnika mieścił się wjazd na zabudowane szopami podwórko – wybieg ze stajni, w której hodowano dwa konie pociągowe będące w służbie „magistrackiej”. Wtedy to, pochmurny i zimny dzień marcowy, w narożniku Rynku najbliższym kościołowi staliśmy z rówieśnikami. Przyszliśmy obejrzeć bezruch i ciszę z okazji składania do grobu ciała Generalisumusa Józefa Stalina jak wcześniej nakazywał w ogłoszeniu Pan Winkowsi i miejski „kołchoźnik”. Zamilkły nagle dochodzące z „kołchoźnika” żałobne marsze, umilkł sygnał uruchomionej nieco wcześniej strażackiej syreny, a miejscowi milicjanci zamarli w bezruchu, bacząc czy to samo czynią przechodnie, którzy z jakiś powodów byli na Rynku. Cicho, powoli choć słyszalnie i wyraźnie przesuwaliśmy nogami i wydobywaliśmy pomruki. Byliśmy na Rynku pomimo zakazu rodziców, z ciekawości jak będzie wyglądać ta cisza i ten bezruch wcześniej nakazany, co się stanie, gdy mimo zakazu poruszymy się i pomruczymy łamiąc przepisową ciszę. Nic się nie stało, o czym też chlubnie obwieściliśmy rodzicom, a oni patrząc na nas postukali się po głowie.

Po dwóch latach

Od tamtego marca Wieruszów już nie należał do Powiatu Wieluńskiego. Gromadę Podzamcze, przy ogólnym niezadowoleniu tamtejszych mieszkańców, wyrwano z Wielkopolski i Powiatu Kępińskiego a wcielono do nowego, leżącego w starej Kongresówce Powiatu Wieruszowskiego.

We wrześniu mój rocznik rozpoczął trzecią klasę. W tym samym, „kultowym” budynku, w otoczeniu pięknego szkolnego ogrodu a na tym samym szkolnym boisku spotkali się pierwsi wieruszowscy licealiści. Rok później idąc w ich ślady domalowywaliśmy w podręcznikach, brody i wąsy towarzyszowi Bierutowi, marszałkowi Rokossowskiemu i innym. W szóstej i siódmej klasie szkoły podstawowej kilku nowych nauczycieli licealnych prowadziło z nami lekcje. W siódmej klasie uczący nas chemii Profesor Marczak oznajmił, że w wyniku eksperymentu chemicznego wykryje wszystkich szkolnych palaczy. Profesor wybrał pierwszą piątkę, wręczył szklane rurki „elmajerki” z przezroczystym płynem. Wybrani dmuchali w tajemniczy roztwór. Trzy próbki te w rękach palaczy zmętniały, a dwie, przynależne kolegom niepalącym pozostały niezmienione. Byliśmy zdruzgotani, następni nie chcieli już brać udziału w eksperymencie. Palący uczniowie zgłosili się dobrowolnie! Profesor zacierał ręce wskazując, że nasza niewiedza nas zdemaskowała. Do eksperymentu z premedytacją wybrał trzech znanych mu ze szkolnej toalety palaczy i dwóch uczniów, co do których był pewien że nie palą. Palącym podsunął wodę utlenioną mętniejącą w kontakcie z wydychanym dwutlenkiem węgla! Niepalącym natomiast czystą wodę!

W roku 1960

Pierwsze dwa lata liceum spędziliśmy jeszcze w starym budynku, a opodal usytuowany był barak internatu. Z tego czasu w spotkaniach po latach najczęściej wspominaliśmy „Starego” – Profesora Frankowskiego. Tuż po dzwonku wpadał do klasy, a zanim otworzył dziennik rzucał pytania „przeczytaliście „Mówią Wieki”?. Z obszernej teczki wydobywał czasopismo, wywołując kogoś do czytania. Sam opuszczał klasę i kroczył do usytuowanej kilkadziesiąt metrów od wejścia do budynku, szkolnej toalety. Wpadał po kilku minutach, sprawdzał obecność i wybierał kogoś z listy i z zachęcającym „śpiewaj” rozpoczynał odpytywanie, a sam zwykle zagłębiał się w lekturę podanego wcześniej czasopisma, albo codziennej gazety wyłączając się ze słuchania. Pilniejsi uczniowie płynnie recytowali wyuczoną lekcję. Przerywał, stawiał ocenę i wybierał następnego. Wielu czytało z książki, albo przygotowanych wcześniej notatek. Olek rozpoczął kiedyś czytanie swojej odpowiedzi od sportowej strony gazety i relacji z meczu piłkarskiego. Widząc, że Profesor nie słucha i zagłębia się w swojej lekturze przestał czytać i przeszedł do wypowiedzi w konwencji sprawozdania z meczu piłkarskiego. Z trudem tłumiliśmy śmiech. Aż tu nagle wtedy, gdy nieco głośniej zarecytował – właśnie składa się do strzału, strzela…a potem nagle wykrzyknął… jest! Profesor nagle się ocknął i zapytał : – co jest? -Król na tronie panie Profesorze, usłyszał w odpowiedzi. Który to król – kontynuował pytanie Profesor. Zygmunt August – ripostował Olek, ale zaraz potem Profesor zapytał – w którym roku? Tu zamilkł pytany. Profesor uroczyście oświadczył: Dwója” wskazując na sąsiada, a potem na kolejnych uczniów. Do dziennika wpadały kolejne dwóje, do czasu aż ktoś nie wyczytał z podręcznika właściwej daty.

W nowym gmachu szkoły, w zmienionym klasowym składzie, na popołudniowych lekcjach zaliczaliśmy klasę dziesiątą. Czas po wieczornych lekcjach spędzaliśmy na mało wyszukanych rozrywkach. Jedną z nich były zabawy z wróblami. Pod niskimi dachami w pobliskich Barakach chowały się wieczorem wróble. Łatwo było sięgnąć po nie ręką i schwytać. Z wróblami w ręku kroczyliśmy na Rynek. Kilku kolegów wchodziło do baru mieszczącego się w ostatnim budynku przed wlotem w ulicę Wrocławską. Zajmowaliśmy miejsca przy barze, gdzie z beczki rozlewano piwo. Inny uchylał drzwi i wypuszczał z ręki wróbla. Ci wewnątrz rozpoczynali pogoń za chaotycznie fruwającym, wystraszonym ptakiem. W pogoń włączali się podchmieleni goście przewracając w ferworze krzesła, stoliki, rozlewając swoje piwo. A bywało, że i kieliszki z alkoholami kolegów. Zaczynała się barowa bonanza. W tej klasie niezłą frajdę zrobił nam Dyrektor Wachnik zamykając po lekcjach uczniów w „kozie”. Nie pamiętam jaki był powód kary, bodaj chodziło o wyłonienie sprawców bałaganu w szkolnej piwnicy. Klasa solidarnie milczała i siedziała w „kozie”, niemal do dziesiątej. W ramach kółka chemicznego, destylowaliśmy przygotowany przez Bogdana zacier sporządzony na zaprawionej piekarniczymi drożdżami wodzie. Pani od chemii zapewne wyczuła swoisty zapach ale nie wykazała zainteresowania. Nie miała zresztą powodów. Otrzymany produkt ze względu na cechy zapachowe, był trudny do destylacji. Nie mógł więc spowodować znaczniejszych stanów upojenia „poalkoholowego”. Przed południem w dni targu odbywającego się tuż za szkolnym płotem łazikowaliśmy po stoiskach. Targ był pretekstem do małego biznesu jednego z naszych kolegów. Bogdan płacił złotówkę chłopcom z podstawówki, za dyskretne nakłucie opony przyjezdnego gościa targowego skutkujące dziurą w dętce. Klienci bez powietrza w kole zgłaszali się do pobliskiego zakładu ślusarskiego prowadzonego przez jego ojca. Bogdan kleił dętkę za 10 zł.

Był czerwiec 1963 roku.

Kończyliśmy dziesiątą klasę. Na Rynku w miejscu pola, na który Zakład Komunalny uprawiał kiedyś konopie, stanął blok mieszczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej i Komitet Powiatowy. W miejscu, gdzie dawniej stał „kołchoźnik” zaczęto budować blok mieszkalny. Dwa inne bloki budynki – bloki wybudowano przy ulicy Warszawskiej. Na Rynku nie było już budki Mocha i nie pracował już „magistracki” woźny z dzwonkiem. Nadal jednak miejscowi dowcipnisie do mieszczącej się na parterze w kamienicy przy Rynku na wlocie w ulicę Wrocławską Spółdzielni Cholewkarskiej, przysyłali w targowy dzień klientów z zapytaniem o deficytowy cukier i sznurek do snopowiązałki. Cholewkarze zwykle oświadczali, że właśnie atrakcyjny towar im się skończył, ale można go nabyć w zakładzie ślusarskim u Pana Janiaka. Janiak prowadził warsztat ślusarski za blokiem stojącym naprzeciw Banku. Pan Janiak z żalem oznajmiał niedoszłym klientom, że u niego też przed kilkoma minutami skończyły się zapasy i proponował udać się do aptekarza, kierownika apteki Pana Miszczyka. Zastrzegał przy tym, że aptekarza należy najpierw odwołać na stronę i po cichu zgłosić chęć zakupu. O aptekarskich reakcjach cholewkarze rozprawiali do następnego targu.

W czerwcowe popołudnia na dziedzińcu wciąż jeszcze nowej szkoły rozpoczynaliśmy ostatnie licealne wakacje. Nie były nudne, choć mało kto w wakacyjne miesiące opuszczał Wieruszów. Może dlatego, że w mieście było kilka, a może kilkanaście telewizorów. Największym wzięciem w deszczowe dni cieszył się telewizor w PDK-u na scenie sali widowiskowej. Przy wygaszonych światłach w towarzystwie koleżanek, koledzy oglądali nawet wyjątkowo nudne dzienniki telewizyjne. W pogodne dni życie koncertowało się na przystani. Było tam kąpielisko z czystą wodą i świeżo wybudowaną trampoliną, pływający pomost, kajaki, którymi pływało się aż do Młyna Urbańskiego i dwa rowery wodne. Było też boisko do siatkówki, na którym rozgrywaliśmy turniejowe mecze. Wieczorami przy ognisku przy gitarze kosztowaliśmy grzanej „J-23”. W pobliżu przystani wieczorami odbywały się spotkania miłośników gry w „kopa i pokera”. Tam Olek pobierał pierwsze, niemal profesjonalne lekcje lekkiego hazardu.

Ostatni maturalny rok szkolny

Ten ostatni rok upłynął nam w Arce. Tak nazywaliśmy drewniany dwuizbowy budynek z korytarzem na przestrzał usytuowany niemal naprzeciw PDK-u. Należał do dziadka Andrzeja. Pięć osób spotykało się tam codziennie z zamiarem dobrego przygotowania się do matury. Inni wpadali bardzo często aby wymienić informację, pogawędzić a przede wszystkim zagrać w „brydża, remika lub kopa”. Nauka z początkiem jesieni rozkręcała się powoli ustępując towarzyskim spotkaniom oraz indywidualnym wyjściom wybranych kolegów na wieczorne spotkania. Miejscem spotkań był pobliski, nadrzeczu Bulwar, park w pobliżu stadionu, cmentarz, a raz zdarzyło się że i przykościelna, stara zakrystia. Bohaterką kilku jesiennych dni była „czarna gwiazda”, przysyłająca Zygmuntowi w każdy czwartek, w dniu w którym wieczorem w telewizji wszyscy oglądali „Kobrę” pisane wierszem listy. Gdy odkryliśmy jej prawdziwe imię okazało się, że niemal równolegle także w czwartek spotykała się z Jurkiem. Na te spotkania wymykała się z internatu w czasie przeznaczonym na odrabianie lekcji. Martwiąc się jej losem, nasza Arkę, niespodziewanie w jeden z czwartkowych wieczorów odwiedził Profesor Poloński nasz wychowawca, a jednocześnie kierownik internatu. Profesor wszedł do Arki w momencie gdy stężenie dymu papierosowego było zdecydowanie wysoko. Udał, że nie zauważył i pytał o Jurka. Prywatki w Arce przy adapterze Bambino z modnymi wtedy zabawami w „księżyc” i „listonosza” bywały tylko w niektóre soboty. Zaczynaliśmy od zaaplikowania dziadkowi nasennej porcji wina. Po drugiej szklance dziadek śpiewał egzotyczną dla nas piosenkę „Ja jestem strażak doskonały”. Po trzeciej kładł się do łóżka.

Bardzo uroczyście witaliśmy Nowy 1964 rok. Rok studniówki, egzaminów maturalnych oraz trwającego do rana balu maturalnego. Od września rozpoczynały się nasze wyjazdy do: Wrocławia, Poznania, Łodzi. Rozstania były smutne, rzewne, gwałtowne i na długo. Zaczynały się czasy studiów z powrotami na święta, ferie i wakacje na przystani.

Henryk Bylka

Foto: zbiory prywatne

Podpis pod zdjęcia:

1. Chłopcy z „Arki” tuż przed Maturą, rok 1964

  1. Panowie z „Arki”, po 40-tu latach, rok 2004
  2. Kąpielisko z trampoliną, lata 60-te XX w.
  3. W tle „Arka”

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
Subscribe
Powiadom o
5 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Zdzich
12 lat temu

Super wspomnienia, brawo Panie Henryku! chcemy dalszej części, mnie też ciekawi co się stało z „czarną gwiazdą”, pozdrawiamy całą „piątkę z Arki” 🙂

Kazimierz
12 lat temu

Mieszkałem niedaleko Wieruszowa,myśmy wpuszczali wróble na tzw. „pierzakach”,młodzi nie wiedzą to była taka sąsiedzka pomoc darcia pierza na pierzyny i poduszki często posagi dla córek. Robiliśmy w torebce papierowej w której był złapany wróbel małe otwory i wrzucaliśmy tę torebkę z ptakiem do izby gdzie odbywało się darcie pierza. Co to się działo!!!!!

Jurek
12 lat temu

Dzięki Ci Haniu! Miło było czytać, wiem, że stać Cię na więcej. Czekam na dalszy ciąg.
Napisz o dalszych losach „Arki”.
P.S. może ktoś coś wie o dalszych losach „Czarnej Gwiazdy”?
Jurek

Wieruszowiak
12 lat temu

Gorąca prośba do redakcji: kochani skierujcie apel do osób, które mają dar opisywania podobnych historii. Cykl państwa „dawny Wieruszów” to strzał w dziesiątkę, prosimy o więcej 🙂

Wieslawa Nowicka-Blaszczak
12 lat temu

Dziekuje Ci Heniu .Z wielkim wzruszeniem przeczytalam te Twoje wspomnienia o dawnym Wieruszowie
Pozdrawiam
Wieslawa Nowicka-Blaszczak