Kibicem byłem od zawsze, od kiedy tylko pamiętam kibicowałem drużynie z mojego miasteczka. Najpierw była to Zawisza, potem Górnik, na końcu Zagłębie, i tak już pozostało do dzisiaj. Kilka razy z Zagłębiem zdobyłem mistrzostwo Polski, a ostatnio mimo posiwiałych skroni wciąż jak młokos śledzę prawie każdy ich mecz.
I zatryumfował mój apetyt kibica, gdyż beniaminek ekstraklasy stanął na pudle. Śledząc bardzo racjonalne poczynania kierownictwa klubu opierania drużyny na własnych wychowankach wierzę, że nadchodzą lepsze czasy dla polskiego futbolu. Już w tym roku polska liga była bardzo interesująca, zdawało się, że drużyny grają na poważnie i zależy im na jak najlepszych wynikach.
A o co chodzi w tej królewskiej grze? Właśnie o to, żeby trzymać się zasad. Nawet kiedy przegrywasz, ale grasz far, porażki mniej bolą, a zwycięstwa smakują podwójnie. Bo u nas w Polsce futbol do tej pory był pożywka dla gwiazdorstwa. Jakie małe sukcesiki szybko nadymało ego piłkarzy, a potem trudno było wrócić na wyboistą drogę, gdzie trzeba strzelić więcej bramek niż uczyni to przeciwnik.
I coś takiego dzieje się obecnie z naszą reprezentacją. Trenerowi Nawałce udało się tych prowincjonalnych gwiazdorów opuścić na ziemie i stworzyć z nich prawdziwą drużynę. Jeszcze trochę te reklamy telefonów komórkowych zaszkodziły Lewandowskiemu, ale wierzę, że i on jako ostatni zejdzie na ziemię, wierzę, że tak się stanie i już z meczu z Portugalią, odda kilka strzałów w światło bramki, a przynajmniej jeden z nich ominie bramkarza i piłka zatrzyma się w siatce. Więc co tu dużo gadać, trzeba kibicować, każdy kibicuje na swój sposób. Jedni w grupie, przy piwie i miskami wypełnionymi chipsami. Inni w samotności, jakby bardziej skupiający się na grze. Dla jednych mecze są jak dobra muzyka. Nie można się nią dzielić z innymi. A dla innych ucieczką z samotności ku innym ludziom, bo tylko w takiej chwili potrafią się zapomnieć i bratać z każdym. Kiedy króluje futbol, jakby mniej było polityki, a bardziej pozytywne namiętności kształtują nasze charaktery.
Jędrzej Kuzyn
Felieton 2
No i doczekaliśmy się. Nasze drużyny odnoszą coraz to większe sukcesy na arenie sportowej gier zespołowych, co wcześniej było naszą piętą achillesową. Piłkarze ręczni, siatkarze, a teraz zanosi się, że i piłkarze nożni dołączą do grona zdobywców trofeów i uszczęśliwią nas jakimś historycznym sukcesem, o którym przez lata będziemy rozpamiętywać i przy każdej okazji błyskotkami sukcesu podnosić naszą narodową dumę. Bo jak nic pragniemy być na świeczniku. W czubie dojeżdżać do mety i podnosić ręce do góry w geście tryumfu. Skąd w nas takie pragnienie zwycięstwa? Po co jest ono nam potrzebne? Czy w ten sposób leczymy nasze kompleksy? Te, które nabawiliśmy się w tysiącletniej naszej historii. Przecież częściej powywożono nas na tarczy niż wjeżdżaliśmy jako zwycięzcy przez główną bramę miasta. A nawet kiedy przybywaliśmy jako zwycięzcy, to nasza narodowa przypadłość powodowała, że i tak wcześniej czy później zostaliśmy wydymani przez sprytniejszych od nas. Odsunięci i wykorzystani. Ale my uparcie wierzymy, że zwycięstwo będzie początkiem naszych sukcesów. W moim przekonaniu będzie solą na ranie, tabaką zaprószoną w oku. Bo nic się nie zmieni. Pojeździmy z chorągiewkami w szybach samochodu, a kiedy ten piękny sen się skończy, obudzimy się na kacu. O sukcesy mądrzejsi, ale tak naprawdę to przegrani. Bo nasz sukces scedowaliśmy na innych, na naszych reprezentantów. A jak uczy doświadczenie chociażby z wybranymi przez nas posłami, że nie za bardzo należy im wierzyć, tylko samemu wziąć się do roboty i umówić z kolegami na boisku. Bo tak jakoś się stało, że idea olimpizmu już dawno przegrała z komercją, a my daliśmy się podpuścić i jesteśmy tymi, co godzinami gotowi stać przed kasami godowi są płacić grube pieniądze za rozrywkę, którą oferują nam uszczęśliwiacze świata, zamiast sami spróbować uszczęśliwić przyjaciół.
Jędrzej Kuzyn