WSPOMNIENIA Z WIERUSZOWA / ZŁOTORYJANIE W WIERUSZOWIE

W Wieruszowie pojawiłem się w roku 1964 jako absolwent historii po WSP w Opolu (narzeczona Maria podjęła pracę w TMR i LO w Praszce, gdyż dwoje historyków nie mogło znaleźć pracy w jednej szkole lub miejscowości). Wieruszów obiecał mieszkanie, ale kiedy w sierpniu przyjechałem, aby podjąć pracę żadnego lokum nie było. I prawdopodobnie uproszono Państwa Olbrych, aby przygarnęli mnie „na chwilkę”. Kwaterowałem tam jednak kilka tygodni, ale pokój był Państwu potrzebny, gdyż mieli trójkę już dorosłych (prawie) dzieci. Pamiętam Ewę, Janusza… Na parę kolejnych tygodni wylądowałem więc w internacie LO (u polonisty M. Polońskiego). Ale jeszcze przed zimą przygarnęli mnie Państwo Jadwiga i Lech Winkowscy – „do końca roku szkolnego 1964/65”. „Pan Lechu” wyjaśnił mi dokładnie kto i dlaczego w rejonie jest gęsiarzem, a kto cholewkarzem.

Kiedy zamartwiałem się jak moja drobniutka i szczuplutka żona da sobie radę z porodem, uspokajał mnie: Prefesorze, da radę, to wschodni gatunek (żona była Kresowianką). I ten zwrot „wschodni gatunek” od 60. lat jest teraz w rodzinie powtarzany. I Marylka, choć po wielkich męczarniach, ale dała radę. Z Panem Lechem tak intensywnie czciliśmy narodziny córki, że jeden jedyny raz w życiu spóźniłem się do pracy, ale koledzy tak to sprawnie zorganizowali, że dyr. Wachnik się nie zorientował (sądzę, że raczej nie chciał się zorientować). Zaś syn Grzegorz jako bramkarz był podporą ówczesnej „Prosny”.

Obok UM stawiano nowy blok mieszkalny i tam obiecywano mi mieszkanie, a właściwie już nam, gdyż pod koniec roku szkolnego ożeniłem się. Żonie zapewniono etat w SP nr 1 i Technikum Budowlanym. Budowa bloku przeciągała się, co oznaczało, iż także następny rok szkolny (1965/66) musieliśmy „siedzieć na głowie” Państwa Winkowskich. Oczywiście żadnej ze stron nie było z tym dobrze. Sytuacja dodatkowo się pogorszyła, gdyż na świat przyszła w Kępnie nasza pierworodna córka Magdalena (do Kępna, do dr. Chodorowskiego, „skierowała” nas wuefistka LO B. Maciejewska). W tym samym czasie ukończono budowę bloku. Ucieszyliśmy się, gdyż istotnie mieszkanie nam przyznano, lecz koledzy i koleżanki z LO zwrócili mi uwagę, że w tym samym bloku większe mieszkanie (2 pokoje) przyznano młodszemu od nas i bezdzietnemu małżeństwu działaczy młodzieżowych. Poczuliśmy się takim obrotem sprawy urażeni. Chodziłem w tej sprawie do insp. Moczarskiego, do przewodniczącego MRN Kozłowskiego, poparł nas Zarząd Oddziału ZNP, ale nie poparła nas partia (oboje z żoną byliśmy bezpartyjni, a dla nauczycieli historii był to wtedy grzech pierworodny).

Mieszkania nie przyjęliśmy i w trybie pilnym zwróciliśmy się do KOiW we Wrocławiu, skąd otrzymaliśmy oboje ofertę pracy w Złotoryi i już we wrześniu 1966 r. także mieszkanie o jakie prosiliśmy w Wieruszowie. Żona wkrótce została powiatowym wizytatorem metodykiem oraz wicedyrektorem Tysiąclatki, największej szkoły w mieście. Ja kolejno zostałem najmłodszym i bezpartyjnym dyrektorem LO w Polsce, prezesem Oddziału ZNP, st. wiz. KOiW, inspektorem oświaty. Wspólnie z żoną wydaliśmy kilka publikacji, zainicjowaliśmy kilka ważnych wydarzeń (niektóre o zasięgu i znaczeniu ogólnopolskim). Czy Wieruszów stracił nie zatrzymując nas jednak? Nieładnie byłoby poddawać to licytacji – przedstawiłem jedynie nasze dalsze losy…

Przywiązuję się do miejsc i ludzi, choć sercem jestem i pozostanę opolskim Ślązakiem (i boli mnie ocena prezesa Kaczyńskiego o „opcji niemieckiej” – nie zna Śląska!), ale Wieruszów wspominaliśmy z żoną bardzo często. I choć Wieruszów odbieraliśmy jako społeczność „zamkniętą”, to spotkaliśmy tu wiele ludzi nam przychylnych. Do łaźni jeździliśmy do Kępna, ale kiedy nabawiłem się groźnego wysiękowego zapalenia płuc, rodzice uczniów wzmacniali mnie np. rosołkami. Wszystkiego wówczas brakowało i któregoś dnia żona wróciła z zakupów podwójnie uradowana: po pierwsze – kupiła cytryny (!), po drugie – te cytryny sklepowa (w Rynku, przy restauracji) wyciągnęła spod lady (!), co oznaczało, że została uznana niemal „za swoją”. Pamiętamy o tym. Choć żyliśmy w Wieruszowie w spartańskich (niemal prymitywnych) warunkach: piecyk na węgiel, woda z hydrantu na ulicy, sławojka w ogrodzie, nie było warunków, aby mieć coś własnego oprócz miski, wiadra, radia „Pionier”. O przyjęciu kogokolwiek nie było mowy – nie było miejsca… Szczególnie ciężko było Marylce w ciąży, ale znosiła i przetrwała to mężnie! Wspomagały ją koleżanki z „Jedynki”: Kuc i Sędziak.

Odnośnie do rosołków chciałbym dodać uwagę jednego z kolegów: Z tymi rosołkami to ty uważaj – szykują cię na zięcia. I wyjaśnił mi: Samotni profesorowie LO często żenią się ze swoimi wychowankami. I wskazał mi (1965) cztery takie udane małżeństwa. Nie wymienię ich, ale najbliższego kolegę, Stasia Kanię, mogę wskazać jako piątego – pojechał na obóz jako wychowawca, a wrócił jako narzeczony Ewy Górki (i jej późniejszy mąż) oraz zięć fryzjera Leona Górki. Ja okazałem się niewdzięczny i najpierw przywiozłem do Wieruszowa moją narzeczoną Marię, która wkrótce została moją żoną. A do fryzjera wpadałem (później wpadaliśmy) do Stefana Królikowskiego, którego syn Teodor (wówczas uczeń klasy maturalnej) po 28. latach został moim swatem, a wnuk Andrzej – moim (naszym) zięciem! Świat jednak jest mały!

Pamiętam moją klasę i mnóstwo z 40. nazwisk, ale nie chcę nikogo wymieniać, ażeby ktoś pominięty nie poczuł się zapomniany… Utkwiły mi w pamięci nazwiska osób z grona pedagogicznego: dyr. Bronisław Wachnik z żoną Klarą; Marian Poloński i także polonistka Henryka Badeńska; rusycystka Maria Nikodem, która energicznie broniła mnie przed wręcz nachalnym „nakłanianiem” do partii przez sekretarza POP (daj pan wreszcie z tą partią spokój człowiekowi); zaczynała „rusyfikację” M. Waraksa; fizyk C. Lemiesz nakłaniał mnie, abyśmy na złość założyli w gronie koło ZSL, ale daliśmy spokój , bo „to przecież to samo”; z drugim fizykiem S. Kanią w czasie dużej przerwy często zdążyliśmy wyskoczyć na małą czarną do „Eldorado” (kelnerki wiedziały, w którym dniu przyjdziemy i kawy już czekały); grupa wuefistów – B. Maciejewska, W. Magot, Z. Owczarski (b. często „zgarniał” nas do swojej łazienki); germaniści z dystyngowanym S. Mizerką („z Siemiatycz”) i początkującą M. Nowak; matematycy z M. Pietrzykowskim i Miśkiem; prezes ZNP i plastyk J. Ignasiak, wspomagany przez M. Baderko; „wojskowy” T. Mrugała; pani Bryłkowa, która w krawiectwie „ nawet” mojej żonie doradzić i uradzić potrafiła; geograf K. Ziętara ze swoim „ostatnim” słowem; chemiczka Frankowska; mój guru W. Zając, który objaśniał metodycznie i pedagogicznie moje pierwsze historyczne ścieżki; i na koniec ulubiona przez uczniów i z pewnością przez męską część grona pedagogicznego – biolożka Daniela Matyja. W pokoju nauczycielskim każdy miał swoje miejsce i ja zapamiętałem to i „widzę” do dziś.

Chciałbym, bo chyba warto, wspomnieć o specyficznym poczuciu humoru dyr. B. Wachnika. Oto C. Lemiesz, który miał dyżur na korytarzu, wdał się w przedłużającą się pogawędkę ze mną, czemu przyglądał się z ukosa szef i zwrócił się nie do Czesława, lecz do mnie: Kolego Michler, proszę nie przeszkadzać koledze Lemieszowi w pełnieniu dyżuru. I wszystko jasne! W sekretariacie rządziły wówczas panie: Głowacka i Bąk, a w gabinecie dentystycznym (takie wtedy były!) Państwo Czechowscy.

Kiedy w lipcu 1966 r. zgłosiłem się w wydziale oświaty w celu dopełnienia spraw formalnych, insp. Mocarski oświadczył, że jest naszą decyzją zaskoczony, bo miał pewne plany. Mogłem tylko powiedzieć: Panie inspektorze, my też jesteśmy zaskoczeni.

 

WIERUSZOWIAK W ZŁOTORYI

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy my przenosiliśmy się do Złotoryi i taksówka Pana Kani (mieszkał naprzeciw Państwa Winkowskich) wiozła żonę Marię i córkę Magdalenę do Złotoryi (prawie za pół mojej pensji), do Złotoryi przenosił się też rodowity wieruszowiak Ryszard Kindler.

Ryszard Aleksander urodził się w Wieruszowie w dn. 22 kwietnia 1945 r. z ojca Jana i Bronisławy Kindler. Nie był jedynakiem – był najmłodszym z trójki braci. Rodzina mieszkała przy ul. Warszawskiej 27. Dziś na próżno byłoby szukać tego budynku; modernizujący się Wieruszów i nowy budynek zatarł wszelkie po nim ślady (w „moich” wieruszowskich czasach symbolem nowego tchnienia miasta była rozwijająca się „Wólczanka”). Szkołę podstawową (nr 1) Rysiek ukończył w roku 1959, a po niej nie szukał lepszego liceum lub technikum w Wieluniu lub Kępnie, bo miał dobry ogólniak na miejscu – ukończył go w 1963 r., a więc w Wieruszowie minęliśmy się o rok.

Po maturze ukończył studia pedagogiczne we Wrocławiu, po których trafił do najstarszego miasta w Polsce (prawa miejskie – 1211 r.) – do Złotoryi. Tutaj podjął pracę w dwóch ważnych placówkach oświatowych: Zasadniczej Szkole Górniczej (tu spotkaliśmy się po raz pierwszy bo również tu miałem kilka godzin) oraz w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących. Społecznie i mentalnie różniące się szkoły. Wiem, bo pracowaliśmy przecież „ramię w ramię”, że w obu radził sobie doskonale. Było tak, ponieważ oprócz wiedzy merytorycznej miał talent pedagogiczny, który pozwalał mu trafić z fizyką do nawet „trudnych” przypadków pedagogicznych.

Jeszcze w jednej dziedzinie Rysiek wykazał talent, wręcz mistrzostwo. Nie zapamiętałem gdzie, kiedy i kto wciągnął go w tak niemęskie działanie jak koronkarstwo i szydełkowanie. Osiągnął w nim poziom tak nieprzeciętnie wysoki, że osoby które o tym wiedziały namówiły go, aby zgodził się wystawić swoje dzieła w pomieszczeniach Towarzystwa Miłośników Ziemi Złotoryjskiej (ja go zakładałem). Osiągnął sukces – chętnych do nabycia i nowych zamówień było mnóstwo.

Założył w Złotoryi rodzinę; z żoną Jadwigą doczekali się dwóch córek, z których jedna zmarła w wieku niemowlęcym. Powojenny stan nauczycielski był (i jest) spauperyzowany. Każda władza podkreśla jego rolę i znaczenie, ale nie idzie za tym żaden ekwiwalent materialny. Dlatego inne środowiska wyłuskiwały nauczycieli na potrzebne im stanowiska (mnie też kaperowano).

W taki sposób złotoryjska oświata utraciła utalentowanego nauczyciela w osobie R. Kindlera. W połowie lat 70. XX w. „kupiła go” służba mundurowa. Po odbyciu szkolenia w Ośrodku Szkolenia Policji w Łodzi, podjął pracę na stanowisku technika kryminalistyki w złotoryjskiej policji. Rodzina zyskała materialnie, ale Rysiek systematycznie tracił zdrowie. Dopracował do emerytury, lecz zdrowia już nie odzyskał. Ciężko przeżył odejście żony i młodszej córki.

Wspólnie planowaliśmy „wypad” do Wieruszowa. Powikłania zdrowotne obu z nas uniemożliwiły realizację planu. Odszedł 22 kwietnia (w dniu urodzin!) 2020 r. Prochy żony Jadwigi, Jego oraz młodszej córki Romany spoczywają we wspólnym grobie na Cmentarzu Komunalnym im. Św. Jadwigi w Złotoryi.

Córka Beata w swoim wspomnieniu przekazała, że Rysiek przez całe życie z wielkim sentymentem wspominał czasy w swoim rodzinnym Wieruszowie, w tym m.in. Prosnę, w której z braćmi wspólnie łowili ryby. Jej słowa mogę ze smutkiem potwierdzić. A może niekoniecznie ze smutkiem, bo przecież Rysiek jedynie przeszedł „na drugi brzeg” Prosny i tam przygotuje nam miejsce… Sancta Maria… ora pro nobis… Amen
Pozdrawiam Wieruszów i jego mieszkańców.

Alfred Michler

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
Subscribe
Powiadom o
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Barbara
3 miesięcy temu

Witam, pozwolę sobie na sprostowanie dat dotyczących Ryśka Kindlera, naszego kuzyna. Rysiu urodził się 22.03.1945 r a zmarł 27.04.2020 r. Od śmierci mamy, bywał u nas co rok a w zasadzie na grobie rodziców i najstarszego brata. Wiosną 2015 r.był na zjeździe 70 latków. Był wzruszony i szczęśliwy bo to było spotkanie po około 50 latach. U nas był ostatni raz jesienią 2018 r. No cóż, pozostaje tylko powiedzieć : spoczywajcie w pokoju… B. i Z. Kindler