No i doczekaliśmy się. Nasze drużyny odnoszą coraz to większe sukcesy na arenie sportowej gier zespołowych, co wcześniej było naszą piętą achillesową. Piłkarze ręczni, siatkarze, a teraz zanosi się, że i piłkarze nożni dołączą do grona zdobywców trofeów i uszczęśliwią nas jakimś historycznym sukcesem, o którym przez lata będziemy rozpamiętywać i przy każdej okazji błyskotkami sukcesu podnosić naszą narodową dumę.
Bo jak nic pragniemy być na świeczniku. W czubie dojeżdżać do mety i podnosić ręce do góry w geście tryumfu. Skąd w nas takie pragnienie zwycięstwa? Po co jest ono nam potrzebne? Czy w ten sposób leczymy nasze kompleksy? Te, które nabawiliśmy się w tysiącletniej naszej historii. Przecież częściej powywożono nas na tarczy niż wjeżdżaliśmy jako zwycięzcy przez główną bramę miasta. A nawet kiedy przybywaliśmy jako zwycięzcy, to nasza narodowa przypadłość powodowała, że i tak wcześniej czy później zostaliśmy wydymani przez sprytniejszych od nas. Odsunięci i wykorzystani. Ale my uparcie wierzymy, że zwycięstwo będzie początkiem naszych sukcesów. W moim przekonaniu będzie solą na ranie, tabaką zaprószoną w oku. Bo nic się nie zmieni.
Pojeździmy z chorągiewkami w szybach samochodu, a kiedy ten piękny sen się skończy, obudzimy się na kacu. O sukcesy mądrzejsi, ale tak naprawdę to przegrani. Bo nasz sukces scedowaliśmy na innych, na naszych reprezentantów. A jak uczy doświadczenie chociażby z wybranymi przez nas posłami, że nie za bardzo należy im wierzyć, tylko samemu wziąć się do roboty i umówić z kolegami na boisku. Bo tak jakoś się stało, że idea olimpizmu już dawno przegrała z komercją, a my daliśmy się podpuścić i jesteśmy tymi, co godzinami gotowi stać przed kasami godowi są płacić grube pieniądze za rozrywkę, którą oferują nam uszczęśliwiacze świata, zamiast sami spróbować uszczęśliwić przyjaciół.
Jędrzej Kuzyn