Ocalić od zapomnienia

W minionym tygodniu obchodziliśmy 73. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Uroczystości upamiętniające te tragiczne dla narodu polskiego wydarzenia odbywały się m.in. w Wyszanowie, gm. Wieruszów, gdzie podczas inwazji niemieckiej w 1939 r. oddziały Wehrmachtu wymordowały 25 mieszkańców Wyszanowa, w tym kobiety, dzieci i starców.

Dziś rozmawiamy z naocznym świadkiem tamtych wydarzeń panią Anielą Błochowiak z d. Wardęga, która po 73 latach zdecydowała się po raz pierwszy publicznie opowiedzieć te wstrząsające wydarzenia.

„ Od Lubczyny w kierunku kościoła paliły się wszystkie domy. U Szyszków w piwnicy ukryły się kobiety i dzieci. Niemcy wrzucili tam granat. W wyniku eksplozji zginęło na miejscu 10 dzieci i 3 kobiety. W wyniku odniesionych ran zmarło kolejne 5 osób. Moja siostra Anna wynosiła pomordowanych z tej piwnicy. Kobiety miały pourywane ręce…”- mówi pani Aniela Wardęga – Błochowiak.

Wyszanów, w powiecie kępińskim znajdował się zaledwie 30 km od granicy z Niemcami. Z racji położenia wojska niemieckie dotarły tu 1 września 1939 r. bardzo wcześnie. Most na Prośnie w Wieruszowie był wysadzony, Niemcy kierowali się na most w Wyszanowie, by przebić się w głąb kraju. W pierwszych dniach wojny okupant prowadził wojnę napastniczą. Najbardziej wtedy ucierpiała ludność cywilna z terenów przygranicznych. Niemieckie oddziały wojskowe wkraczając na terytorium naszego kraju znaczyły swój szlak spalonymi domami, mordami na ludności cywilnej, która nie rozumiała dlaczego żołnierze zachowują się tak bestialsko.

Mikorzyn, Torzeniec, Wyszanów- miejscowości, gdzie ze szczególnym okrucieństwem odcisnęła swe piętno groza faszyzmu. Pacyfikacje tych wsi, mordowanie, palenie uzmysłowiło mieszkańcom dopiero po pewnym czasie, że jest to krwawy odwet za udział i pomoc w Powstaniu Wielkopolskim.

Pani Aniela Wardęga miała wtedy 13 lat. Pragnie zaznaczyć, że opowiada tylko o tych wydarzeniach, które widziała na własne oczy, była ich naocznym świadkiem. Na łamach naszej gazety opowie jak wyglądał pierwszy i drugi dzień września 1939 roku w Wyszanowie, w tej części wsi od Lubczyny w stronę kościoła, gdzie oddziały Wehrmachtu napadły na kompletnie zaskoczoną ludność paląc domy, strzelając do uciekających ludzi, mordując. Potem były grabieże, wysiedlenia i praca niewolnicza. Groza tamtych dni przewyższa wszystkie dotychczasowe Jej przeżycia.

O wojnie się mówiło. Wiedzieliśmy, że wojna będzie, ale tego co doświadczyliśmy 2 września nikt się nie spodziewał. Piątek był wstępem do tego, co miało się wydarzyć w sobotę.

1 września o godz. 13.30 stałam z koleżanką koło kościoła. Nagle wjeżdżają niemieccy żołnierze, po dwóch na motocyklach i strzelają. Uciekłyśmy pod płot, a potem do domu. Nasz dom był drugim budynkiem od kościoła przy drodze. Byłam najmłodsza, oprócz mnie były trzy siostry i dwóch braci. Rodzice umieli po niemiecku mówić. Ojciec kazał nam wszystkim schować się do piwnicy. Przesiedzieliśmy tam całą noc. Cały czas była strzelanina, dopiero rano trochę się uspokoiło. Na drogach i na łąkach stały niemieckie wozy bojowe, motocykle, bo most na Prośnie w Wyszanowie był rozebrany. Wszędzie pełno żołnierzy niemieckich.

Po południu, w sobotę ok.14.00 (był zegar na kościele) na nowo rozpoczęła się strzelanina. Ledwo weszliśmy do piwnicy Niemcy już za nami byli:

„raus, raus… wychodzić na zewnątrz, ręce do góry”!!!

Ustawili nas pod murem, wymierzyli w naszym kierunku karabiny, każdemu przyłożyli bagnet do piersi i tak staliśmy z rękami do góry ok. 1,5 godziny. Bałam się, że do mnie strzelą lub przebiją mnie bagnetem więc chociaż ręce mi mdlały trzymałam je do góry.

Byłam trzynastoletnim dzieckiem, które można powiedzieć, że przeżyło własną śmierć, bo nikt nie wierzył, że pozostawią nas przy życiu. Kiedy tak staliśmy widzieliśmy jak prowadzili Kosa. Dwóch żołnierzy niemieckich po bokach, karabin miał przystawiony do pleców. Za nim prowadzili jego zięcia Adama Kałmuka, też z obstawą i pod karabinem. Dopiero po pewnym czasie przypędzili wszystkich ludzi z tej części wsi od strony Lubczyny do kościoła. Zburzyli płot u Tomalaków i wszystkich wpędzili do ogrodu. Na drodze był ustawiony karabin maszynowy, mówili, że nas wszystkich rozstrzelają.

Jakaś kobieta, nie pamiętam nazwiska trzymała w górze taki duży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i wszyscy mówiliśmy „Pod Twoją obronę”…

Nie wiem co się stało, czy ruszyło ich sumienie, ale po pewnym czasie kazali nam wyjść z ogrodu i wpędzili nas do domu Kmieciów; kobiety i dzieci osobno i mężczyzn osobno. Tu widziałam ojca ostatni raz. Nam kazali iść do Wróbla na podwórze, a mężczyzn pędzili jak bydło, pieszo do lagrów. Po pewnym czasie kazali iść nam po rzeczy do domu, mówili że będziemy wywiezieni do Niemiec, do roboty. Na zegarze kościelnym była 18.00. Poszliśmy pod nasz dom, a tam wszystko się paliło. Dom był murowany, ogień buchał oknami aż po sam dach. Zostaliśmy w tym co mieliśmy na sobie. Objęłyśmy mamę i tak z siostrami płakałyśmy. Poszłyśmy z powrotem, ale Niemcy kazali nam się rozejść. U nas wszystko się spaliło: dom, obora, wozownia. Podobnie u Szlaków i Stasiaków. U niektórych, to chociaż obora została. Nie było co jeść, gdzie spać…

Na początku wsi, u Szyszków, to był taki duży dom, jakby dworski, tam schroniły się kobiety i dzieci z rodzin: Fiołków, Szyszków, Stasiaków, Kanickich, Wosiów i Wróblów. Było tam dziesięcioro dzieci, najstarsza Łucja chodziła ze mną do szkoły. Myśmy o tym nie wiedzieli. Do piwnicy Szyszków Niemcy wrzucili granaty.

Wymordowali prawie wszystkich, kobiety miały pourywane nogi, moja siostra Anna wynosiła te zabite kobiety. Razem z tymi co byli ranni i zmarli później wymordowano w tej piwnicy 18 osób. Zginęła Szyszkowa i dzieci: Marysia miała 14 lat, miałam od niej kupione książki do szkoły. Młodsze: Heniu, Sewerka i Wacia. To była rodzina utalentowana, Heniu pięknie śpiewał. Pamiętam jak pasł krowy, to po łąkach roznosiło się „Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani”…

Od Fiołków zginęła w piwnicy Szyszków Fiołkowa i jej dwójka dzieci: synek i córeczka, od Wróblów troje dzieci, jedno ranne zmarło później, Wosiowa zmarła w szpitalu w Kępnie, bo rannych załadowano na wóz i zawieziono do szpitala. Dwoje dzieci z rodziny Wosiów zamordowanych w piwnicy, Kanicka przeżyła- jej córeczka Stefcia zmarła na drugi dzień.

Adama Kałmuka, zięcia Kosa zaprowadzili na probostwo i tam w oborach go zastrzelili. Moja siostra wynosiła go razem z Jadwigą Sikora. Kosa, gospodarza z końca wsi, Powolnego i Trzeciaka zaprowadzili na mechnickie pustkowie i tam ich rozstrzelali.

Kilka rodzin poszło do Skomskich, byliśmy tam ze trzy dni i noce. Ale trzeba było iść na swoje. Zamieszkaliśmy w starym, rozwalającym się domu po Piaseckich. Schroniliśmy się tam, bo był najbliżej naszego gospodarstwa, a  zostały nam krowy  i jeden koń.

Pamiętam zima 1939 r. była bardzo ciężka, nie było w co się ubrać ani co jeść.

Czasem ktoś przyniósł bochenek chleba, jakieś ubrania. Dobrze, że mieliśmy krowy, to było mleko. I tak żyliśmy. Brat Jan chodził codziennie do Wieruszowa żeby coś kupić. Jednego dnia można było np. kupić powrozy. Darliśmy je i robiliśmy z nich swetry, innego dnia sprzedawano miski, talerze. Kupowało się stare ubrania i przerabialiśmy. Nie mieliśmy przecież nic.

Moi bracia uciekli przed Niemcami, po miesiącu wrócili. Brat Stanisław pracował w Kownie, przy bunkrach. Z Wyszanowa zaszedł tam i z powrotem na nogach.

Brat Jan był w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej, miał talent – występował w przedstawieniach. Bardzo przeżył, że wypalono nam wszystko i zostaliśmy bez niczego..

Pan Statnik zmarł w lagrach, nasz ojciec wrócił, chociaż długo go nie było.

W tym starym drewnianym domu było strasznie zimno. Zajmowaliśmy jedno mieszkanko, w drugim była inna rodzina. Śniegi były duże, więc co dzień chodziliśmy do odśnieżania. Wiosną, jak śniegi stopniały to stały tylko kikuty spalonych domów i zabudowań gospodarczych, Niemcom się to nie podobało. Kazali rozwalać resztki murów, czyścić cegłę po którą przyjeżdżali z dworów z Plugawic i Oświęcimia. Nie dość, że spalono nam wszystko, to nawet cegłę nam zabrali. Podczas wojny była niemiecka policja. Nie robili nam krzywdy.

Nigdy nikomu tego nie opowiadałam, nawet mężowi. Na pomniku w Wyszanowie ten człowiek stoi z rękami do tylu, myśmy stali z rękami do góry i mięliśmy przyłożony bagnet do piersi. Przeżyłam własną śmierć.

Myśmy nie wiedzieli i nie rozumieli dlaczego Niemcy tak z nami, mieszkańcami Wyszanowa okrutnie postąpili, dopiero jak ojciec wrócił z lagrów, to mówił, że to był krwawy odwet za Powstanie Wielkopolskie. Jestem jednym z ostatnich świadków tego, co działo się 1 i 2 września w Wyszanowie, w tej części od strony Lubczyny do kościoła. Jeszcze dzisiaj boję się o tym mówić, ale nie mogę pozwolić, by historia została zniekształcona. Ktoś powiedział, że to byli Rosjanie przebrani w niemieckie mundury. Nieprawda! To byli Niemcy! Ci, co przyjechali 1 września nie byli jeszcze tak okrutni, dopiero ci rozwścieczeni, co przyjechali od Torzeńca….W Torzeńcu mordowali w piątek, do nas przyszli w sobotę. Ci co byli w piątek przejechali po tym moście, układając powiązane wiązki drewna.

Co chcę przekazać młodemu pokoleniu? Aby nigdy nie przeżyli tego, co myśmy przeżyli, żeby nigdy nie było wojen. Dzisiaj się zastanawiam – gdyby most na Prośnie nie był rozebrany, może by Niemcy przejechali i nie byłoby tego okrucieństwa, nie dopuścili by się tylu zbrodni na niewinnych ludziach” – kończy swoje wspomnienia pani Aniela Błochowiak z d. Wardęga, ur. 1 sierpnia 1926 roku w Wyszanowie, dawniej pow. kępiński, dzisiaj wieruszowski.

Wydarzenia w pierwszych dniach września, mordy i zło, którego dopuścił się Wehrmacht na ludności cywilnej w Wyszanowie, pobliskim Mikorzynie i Torzeńcu na trwałe wpisały się w historię tych miejscowości. Bestialskie metody przemocy na ludziach, którzy nie byli w stanie się bronić; nieludzkie postępowanie oprawców; ręka, która raz po raz naciskała spust – to wciąż wraca we wspomnieniach, które świadkowie tamtych wydarzeń podobnie jak pani Aniela najchętniej chcieli by wymazać ze swej pamięci jak koszmarny sen. Z tych osób, które doświadczyły zła pod postacią Wehrmachtu żyje już tylko garstka. Niektórym, jak pani Aniela trwoga nie pozwalała wcześniej o tym mówić. Wdzięczni jesteśmy niezmiernie pani Anieli za przekaz tych wstrząsających wspomnień. To spuścizna przodków dla kolejnych pokoleń, aby pamiętali krwawą historię swojej miejscowości, aby pamiętali o pomordowanych niewinnych kobietach i dzieciach, aby pamięć o Nich pozostała.

Wspomnień pani Anieli Błochowiak z d. Wardęga wysłuchała

Anna Świegot

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
Subscribe
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments